Sobotni wieczór. Krysia nagle spojrzała na mnie swoimi dużymi niebieskimi oczami i oznajmiła: Tato, skoro za chwile będzie wiosna, to teraz jest przedwiośnie, prawda? Mając w pamięci, że kilka dni temu było jeszcze grubo ponad dziesięć stopni mrozu, zupełnie się nad tym nie zastanawiałem.
Jednakże, uwaga Krysi stała się dla nas wszystkich impulsem do kolejnej wyprawy.
Nie czekaliśmy więc długo i już po kilku chwilach Lidka miała spakowany plecak (łącznie z przewodnikiem turystycznym i zeszytami, w których zapisujemy wspomnienia i zbieramy pieczątki). Przygotowane kanapki czekały ukryte w kuchennej szafce, tak aby nie korciły Nawałnicy. A kubki termiczne, wyciągnięte z szafy, wystarczyło tylko zalać wrzątkiem.
Jako ojca bardzo raduje mnie fakt, że jesteśmy w stanie zorganizować się w tak krótkim czasie. Szybko podejmujemy decyzję. Szybko potrafimy się spakować. Torba z zapasowymi ubraniami zazwyczaj czeka w samochodzie.
W niedzielę wstaliśmy klasycznie około szóstej, a kilka minut po ósmej siedzieliśmy już w samochodzie. Mama tym razem została w domu z Joachimem, aby wygrzać się po przebytej grypie.
Jechaliśmy wzdłuż Wisły, mijając kolejno Otwock, Dęblin, Puławy, Parchatkę, tak, aby równo o 10.30 dzień rozpocząć mszą w kazimierskiej farze. Gdyby nie drobne kłopoty z parkowaniem prawie by się nam udało.
Korzystając ze słonecznej pogody oraz braku słodkiego balastu w postaci Joachima, który jest jeszcze za mały na nosidło – ruszamy zdobyć Górę Trzech Krzyży.
Drużyna jest pełna zapału, jednak już na starcie okazuje się, że łatwo nie będzie. Błota bowiem jest po kolana, o czym najdotkliwiej przekonuje się Lidka. Sytuacja wydaje się, na tyle poważna, że nawet Krysia nie mówiąc nic, dzielnie wspina się na szczyt.
Kontemplując widok z góry, kolegialnie podejmujemy decyzję o dalszej wędrówce ku ruinom zamku oraz zabytkowej baszcie. Trasę pokonujemy „na dziko”, przemierzając jeden z kazimierskich wąwozów. Po drodze głos rozsądku podpowiada Lidzi, żeby zrobić zdjęcia naszych butów i spodni, i kolejno wysłać mamie. Tak zabezpieczamy nasze przyszłe bezpieczeństwo…
W wąwozie znajdujemy kijaki (jak mawia Krysia), z których najdłuższy, ponad dwumetrowy zdobi obecnie jeden z domowych kątów.
Z pieśnią na ustach zdobywamy ruiny zamku. Mijający nas emeryci, kręcą głowami, wypowiadając przy tym wyraźnie słyszalne słowa współczucia. Mam jednak wrażenie, że jesteśmy najszczęśliwszą ekipą w promieniu kilometra (zwłaszcza, że otrzymujemy odpowiedź na wysłany wcześniej MMS ze zdjęciem butów, w którym mama z uśmiechem pisze do nas: No nic…).
Na zamku wspominamy króla Kazimierza, Krysia szczegółowo przygląda się XIV wiecznym dworskim strojom, a Lidka z Teofilem szukają sposobu dotarcia do monet wrzucanych przez turystów do jednej ze studni.
Po zdobyciu baszty przyszedł czas na obiecany plac zabaw.
Kolejno szukamy miejsca na obiad. W tym punkcie naszej wycieczki pojawiają się drobne problemy. Po dwudziestu minutach oczekiwania dowiadujemy się, że rosół się skończył, po kolejnych pięciu minutach, że skończyła się również pomidorowa i pierogi. Nie tracimy więcej czasu, na obiad muszą nam więc wystarczyć kazimierskie koguty i bułki faszerowane kapustą, które konsumujemy nad brzegiem Wisły.
Powoli zaczyna się robić chłodno. Wracamy na rynek, dopijamy ostatnie łyki ciepłej jeszcze herbaty. Około godziny 17 ruszamy w drogę powrotną. Po trzech minutach od startu samochód wypełnia zupełna cisza.
Pewnie w tym roku rodzinnie wrócimy jeszcze do Kazimierza. Trzeba będzie jednak poczekać na jesień, bo z weekendu na weekend ludzi będzie coraz więcej. Nam się jeszcze udało…
Im dalej w las…
Filip
P.S. Po powrocie Dominika zapytała dzieci, co w Kazimierzu podobało im się najbardziej. Każde z nich podniosło na chwile głowę znad talerza i chórem odpowiedzieli: Błoto!